Marcowe zwidy, magiczne stare fotografie i "Złodziejka matek" Magdaleny Genow
Siedziałam dzisiaj w pracy w plamie ciepłego marcowego światła, głowę miałam schowaną w dłoniach. Za dużo wszystkiego, za dużo myśli, emocji, nie radzę sobie z tym nadmiarem, którym obdarowuje mnie życie we współczesnym świecie. Głośno oddychałam, próbując powstrzymać czekające gdzieś za zakrętem łzy. Dziwny stan, w którym znalazłam się bez konkretnej przyczyny. Czuję się ostatnio tak, jakby ktoś zamknął mnie w szklanej kuli i kazał chodzić dokoła niej, jednocześnie co chwilę nią potrząsając i powodując moje spadanie na łeb na szyję w dół.
Od jakiegoś czasu nie jestem w stanie czytać wiadomości z kraju i ze świata, przygnębia mnie też fb, na którym widzę zdjęcia maltretowanych zwierząt, recenzję "Dojrzewania" i każdego dnia więcej i więcej dowodów na to, że ludzkie IQ spada w zastraszającym tempie, upewniając mnie tylko w postanowieniu unikania ludzi.
Pewnie jesteście ciekawi jak skończyła się kłótnia z K. i co się wydarzyło, kiedy wrócił w niedzielę z gór. Właściwie nic się nie wydarzyło, wszystko się trochę rozmyło w atmosferze ogólnego zmęczenia światem i życiem w aktualnej rzeczywistości. K. wrócił zły, zdenerwowany na ludzi, na naród, który nie potrafi docenić i zaopiekować się zabytkowym dziedzictwem ziem, na których przyszło nam żyć po II wojnie światowej.
Chciałabym jeszcze wrócić do siedzenia w pracy w plamie marcowego światła. Kiedy przygnieciona dobrodziejstwami współczesnego świata zamknęłam na chwilę oczy, przeniosłam się do kuchni mojego rodzinnego domu. Nie wiem dlaczego moja dusza wybrała się w taką podróż w czasie. Widziałam wszystko z perspektywy, górnego kąta pomieszczenia, tuż przy samym suficie. Dom, w którym zamieszkałam po swoim urodzeniu był domem poniemieckim, zbudowanym prawdopodobnie w 1936 roku. Przez pierwszy powojenny rok dziadek z babcią mieszkali w nim razem z rodziną autochtonów. Z tego co mi wiadomo, całkiem nieźle razem koegzystowali, w latach 90' potomkowie Niemców odwiedzili mojego dziadka i przy okazji miejsce, z którego wywodzili się ich przodkowie. Totalnie pokręcone. W każdym razie, siedząc albo lewitując w kącie pod sufitem, widziałam zatroskaną babcię Zosię stojącą przy kuchni kaflowej, siedzącego przy stole dziadka, pochylonego nad jakaś robotą. W tle słyszałam rozmowy i śmiechy, dobiegające z pokoju sąsiadującego z kuchnią. W rogu pomieszczenia, oparty o ścianę na małym zydelku siedział skurczony smutny człowiek i ja wiedziałam, że to Niemiec, który w tym domu kiedyś mieszkał. Z opowieści dziadka wiem, że zginał na froncie II wojny światowej. To co widziałam wydawało się być trochę szkicem na białym papierze, a trochę biało-czarną fotografią, ale nie zupełnie nieruchomą, tylko taką fotografią ze świata Harrego Pottera. Bohaterowie mojej wizji delikatnie się poruszali, widać było, że żyją. No właśnie i znowu poczułam jakąś trudną do ukojenia tęsknotę za tymi, których już nie ma, za babcią Zosią, której nie zdążyłam poznać, za dziadkiem Stefanem, z którym za mało rozmawiałam.
Bardzo lubię oglądać stare czarno-białe fotografię, te z rodzinnych albumów, ale również te, które mi wyświetla algorytm fb. Dawno temu, kiedy przeczytałam Harrego Pottera, marzyłam o możliwości ożywiania fotografii. To już się dzieje, niedawno wrzuciłam zeskanowane zdjęcia do portalu MyHeritage i mój stryjeczny dziadek zaczął mrugać oczami, uśmiechać się i delikatnie, jakby z niedowierzaniem kręcić głową.
Chyba już wiem, skąd moja dusza wzięła perspektywę podglądania przodków. W niedzielę zaczęłam czytać "Złodziejkę matek" Magdaleny Genow. Bohaterka książki w sytuacjach dla niej trudnych ratuje się dysocjacją, oddziela swój umysł od ciała. Ostatnio szukam dróg ucieczki przed potokiem albo raczej powodzią zalewającej mnie teraźniejszości, wspomnień i czarnych wizji przyszłości. Możliwe, że bohaterka "Złodziejki matek" rzuciła mi koło ratunkowe, z którego już zaczęłam korzystać.
Komentarze
Prześlij komentarz