Niebo w kolorze siarki i maj w kolorze zieleni
Majówka w Górach Bystrzyckich, cudownych, prawie bezludnych, świetliste lasy, śpiew ptaków i szum rzeki. Chyba odpoczęłam. Starałam się odkleić od telefonu i stopniowo wyrzucać sterty niepotrzebnych myśli z głowy. Pomóc mi w tym miały rowery przeplatane z pieszymi wycieczkami. No i książka. Wzięłam za sobą Niebo w kolorze siarki Kjell Westo. Zauważyłam, już zresztą jakiś czas temu, że nie potrafię się skupić na czytaniu, dopóki się porządnie fizycznie nie zmęczę. Chaos, chaos, to on jest moim nieodłącznym towarzyszem. Rower uratował moją biedną głowę przed popadnięciem w rozpacz. Jeździliśmy bardzo dużo, znowu czułam, że mam mocne i wytrzymałe ciało, rusztowanie, które jest w stanie nieść mnie przez życie. Zmęczenie, czasami ekstremalne pomagało mi skupić się na fabule książki, czerpać przyjemność z picia kawy i słuchanie odgłosów wiosny.
Poczułam, że ten wyjazd pomógł nam do siebie wrócić, ostatnio z K. mieliśmy zdecydowanie gorszy czas, bałam się, że miłość się skończyła, że już nigdy nie będzie tak, jak kiedyś. Życie zatacza koła, cały czas, wiem, pamiętam. Więc znowu jest dobrze. To mnie bardzo cieszy. Chociaż jeden filar mojego życia wydaje się być dość stabilnym.
Ale, ale, w górach wcale nie było tak słodko. Wiele razy w czasie jazdy na rowerze po obiektywnie przepięknych leśnych duktach, dławiłam stukające od środka łzy, czasami zresztą pozwalałam im płynąć, spod rowerowych gogli i tak nie było ich widać. Ciągle się waham nad powrotem do psychiatry. Pamiętam, że leki kiedyś bardzo mi pomogły, żałowałam wtedy, że tak późno zdecydowałam się na wizytę u specjalisty. Może ja się lubię nurzać w swoim smutku? Tylko dlaczego? Wciąż oglądam smutne filmy, czytam smutne książki. Chyba po prostu smutas ze mnie. Nie wiem, tego oczywiście też nie wiem.
Wróciliśmy w sobotę, przed załamaniem pogody. Schodziliśmy z gór po 15:00, akurat zaczynało padać. Już w samochodzie, w drodze powrotnej poczułam cień smutku w duchu Stefanii Grodzieńskiej. Żegnały nas piękne krajobrazy, na horyzoncie góry, dokoła żółte pola rzepaku sąsiadujące z soczyście zielonymi łąkami. Na niebie z jednej strony jeszcze widoczny błękit, z drugiej granatowe chmury niosące ulewny deszcz. Po powrocie do domu wpadłam w wir zadań, taka już jestem, popadam w skrajności. Nie potrafię się skupić na jednej czynności, zazwyczaj wykonuje ich kilka jednocześnie, kończąc poprzednią moja głowa myśli o kolejnych dziesięciu rzeczach, które muszę zrobić. Zazwyczaj K. mnie stopuje, mówi, że zaraz padnę bez sił. Tak się zazwyczaj dzieje, ale kiedy robię tyle rzeczy jednocześnie jest mi dobrze, chociaż na te kilka chwil, uśmiecham się do siebie, czuję satysfakcję, jakąś radość. Chyba muszę codziennie męczyć swoje ciało, żeby dać odpocząć duszy. A może to początek zaburzeń dwubiegunowych. Moja mama na nie cierpi, widzę, że mnie też rzuca ze skrajność w skrajność. Rano potrafię być jednym wielkiem smutkiem, po południu tryskam szczęściem, a wieczorem szlocham z nieutulonego żalu. Moją mamę za to rzuca w większym odstępach czasu, pół roku smutku, pół roku manii. Trochę się tego boję, moja głowa mnie trochę przeraża, nie wiem, na co jeszcze będzie ją stać. W Ćwiczeniach z ciemności terapeuta PTSD zaleca głównej bohaterce spokojne oddychanie przez 15 minut, tylko oddychanie, bez wykonywania żadnych czynności, koncentracja na wdechu i wydechu. Jeszcze nie odważyłam się spróbować. Boję się zostać sama ze sobą, ze swoimi myślami. Ciągle je czymś zagłuszam, podkastem, książką, plotkarskim forum Wanda w Internecie, facebookiem albo zupełnie bezmyślnym scrollowaniem różnych stron w sieci.

Komentarze
Prześlij komentarz