Listopadowe wędrowanie

 Przyszedł listopad, w tym roku jakoś się go nie obawiałam. Długie leśne spacery z moim Słonecznym Psem i z K. Góry, również w tej samej konfiguracji. Jakoś leci. Już tu chyba pisałam jak bardzo kocham chodzić, wędrować, maszerować, snuć się po różnych przestrzeniach. Moje ciało i dusza najbardziej lubią wędrówkę- miarowy krok, delikatnie szybszy oddech, poruszone mięśnie i wymienione powietrze w płucach. Najlepiej maszerować w górach po lesie lub w lesie tuż przy morskim brzegu. Uwielbiam moment w czasie wędrówki, kiedy w końcu zaczynam czuć rozlewający się po całym moim ciele spokój, myśli przestają tak szybko płynąć, mięśnie się odprężają, a ja się uśmiecham, bo zaczynam czuć szczęście. 

Staram się bardzo dużo chodzić, to mnie wyjątkowo wycisza i za każdym razem raduje. Potrzebuję szczęścia i spokoju. Jak dobrze, że chodzenie jest na wyciągnięcie ręki, jak lek, po który nie trzeba biec do apteki ani zamawiać go przez Internet. Wystarczy założyć buty ( można też iść boso), ubrać się adekwatnie do pogody i wyjść z domu. Po kilkunastu minutach już robi się dobrze.  Najwspanialej wędruje mi się z moim Słonecznym Psem. Radość z ruchu jest jeszcze większa. 

Listopad, którego się nie bałam, płata mi w tym roku trochę figli. Dużo płaczę, często się wzruszam. Czasami nie wiem dlaczego z moich oczu zaczynają płynąć łzy. Ciemności zapadające już po 15:00 kierują moje myśli ku śmierci. Ciągle ktoś umiera i ciągle Ktoś się rodzi. Nie mogę tego pojąć. Nieskończona sztafeta pokoleń, o tych którzy byli na samym jej początku nikt już nie pamięta. O nas też kiedyś wszyscy i wszystko zapomni. Nie jest mi żal tego, że zniknę gdzieś w bezczasie, po prostu nie potrafię zrozumieć sensu naszej ziemskiej rzeczywistości. Ten fakt mnie frustruje, czasami złości, ale zazwyczaj po prostu bardzo smuci.

Ostatnio przeczytałam dwie książki, Podpalaczy Wojciecha Chmielarza ( Marginesy) i Nie mówię, żegnaj Han Kang ( W.A.B.). Przy pierwszej dość dobrze się bawiłam. Druga opowiadała o bardzo wielu straszliwych wydarzeniach związanych z XX wieczną historią Korei. Cały czas, kiedy czytałam te książkę czułam spadające na moje dłonie, na moją twarz płatki śniegu. Wystarczyło, że wzięłam do ręki Nie mówię, żegnaj i zdawało mi się, że siedzę otulona śniegiem w bambusowym lesie. Dawno nie czytałam książki, której świat przedstawiony tak bardzo by mnie zassał i mimo przedstawionych w niej tragedii, oczarował.

Na zdjęciu wiersz Tadeusza Różewicza Kruche jest nasze życie z tomiku Wiersze Ostatnie. 





Komentarze

Popularne posty z tego bloga

"Ćwiczenia z ciemności"

Vlogerka Szusz

Swirszczyńska jest mocą